Dzisiaj mam dla Was wpis, którego pomysł chodził mi po głowie od dawna. W zasadzie od remontu mojego pokoju, czyli od początku marca, jednak stale odkładałam jego realizację, bo chciałam dokończyć porządki i opisać swoje przemyślenia. Tak wpis będzie trochę o sprzątaniu. Tak, też nie wierzę, że o tym piszę.
Zawsze daleko mi było do nazwania się minimalistką. Być może niektórzy z Was przypominają sobie moje słowa z podsumowania Wyzwania Minimalistki:
Lubię otaczać się wieloma rzeczami i pod tym względem ciężko będzie mi coś zmieniać, ponieważ ja tych zmian nie chcę. Takie mam poczucie estetyki, które ciągle ewoluuje i dobrze mi z tym. Natomiast bycie minimalistką pod względem ułatwiania sobie życia zdecydowanie popieram i jestem tym zachwycona.
Niewielka ilość rzeczy po prostu mnie do mnie nie pasuje. Lubię się otaczać przedmiotami, a na biurku mam zazwyczaj stosy papierów, zeszytów, laptopa, książki, zdjęcia, herbatę, długopisy, flamastry i jeszcze długo by wymieniać. Wiecie, to się nazywa twórczy nieład. I w zasadzie nigdy mi to nie przeszkadzało.
Aż przyszedł bardzo ważny moment, czyli remont pokoju. Wiązało się to z opróżnieniem półek i spakowaniem wszystkiego w kartony, bo musi być miejsce do malowania ścian. Ile się wtedy źle nagadałam o tym, to mama z siostrą bardzo dobrze wiedzą. I postanowiłam, że muszę posprzątać, posegregować, oddać, sprzedać – generalnie pozbyć się wielu rzeczy, o których istnieniu do tej nie miałam pojęcia. No skąd mam wiedzieć, że różowa figurka nr 50 jeszcze stoi za półką pełną książek, których nigdy nie przeczytałam i pewnie nie przeczytam.
Generalne porządki planowałam na „po maturze”, kiedy będę miała bardzo dużo wolnego czasu (niech żyją najdłuższego wakacje w życiu!). Sytuacja się jednak zmieniła, bo skoro i tak już to wszystko wyciągnęłam, to po co za 2 miesiące zdejmować to ponownie, żeby wyrzucić. Większość rzeczy przeszła gruntowną selekcję i już nigdy nie wróciła na swoje miejsce. Ba! Opuściły mój pokój i mam nadzieję, że ktoś inny ma z nich teraz pożytek. Część z nich została spakowana i cierpliwie czeka na deszczowe dni, żeby nad nimi usiąść i podjąć decyzję, co dalej.
Teraz, kiedy już jestem wreszcie w tym magicznym czasie zwanym „po maturze” przyznaję, że posprzątałam i to sporo. Przede wszystkim z radością oczyściłam szuflady przy biurku i segregatory ze zbędnych notatek. Przejrzałam wszystko, co miało mi się niby do nauki przydać i oddałam albo wyrzuciłam. Dopadłam także szafkę „ze wszystkim” i okazało się, że większość „wszystkiego” jest kompletnie niepotrzebna. Oczyściłam przestrzeń i odnalazłam wiele pustych teczek, których niedawno potrzebowałam. Chwilowo mam w wszędzie dziwnie pusto. I czuję się z tym niesamowicie dobrze!
Zanim zostanę minimalistką, czeka mnie jeszcze bardzo daleka droga. Przede wszystkim dlatego, że nie lubię szufladkowania i nazywania siebie w jedyny, określony sposób. Poglądy na wystrój często mi się zmieniają. Raz lubię mało, innym razem lubię dużo. Na razie patrząc na porządki, które już zrobiłam i na te, które jeszcze zrobię, wiem że polubiłam uczucie wyrzucania. Ilość rzeczy, którą nadal mam w pokoju, jest spora, dlatego nie widać jeszcze ogromnych efektów. Zaczęłam też mierzyć każdą rzecz w pokoju moją miarą przydatności: Czy jeśli kiedyś w przyszłości będę się z pokoju wyprowadzać, to czy zabiorę to ze sobą? Nie? To po co ma zagracać miejsce już teraz.
A jakie jest Wasze podejście do ilości przedmiotów? Jesteście zdeklarowanymi minimalistami czy maksymalistami? A może jak ja dryfujecie od jednego poglądu do drugiego w zależności od tego, jaki macie właśnie humor?
Dodaj komentarz