Z dużym opóźnieniem mam dla Was ostatnie erasmusowe Nouvelles z Orleanu! Tym razem przygotowałam wersję z trzech tygodni, bo tyle się działo, że nie miałam kiedy opublikować wieści z końcówki mojego pobytu we Francji. Zapraszam Was na dużo Orleanu przez Lazurowe Wybrzeże do Strasbourga!
Ostatni egzamin
Przede wszystkim podczas ostatniego pełnego tygodnia, który spędziłam w Orleanie, napisałam mój ostatni egzamin. Nie był on najprzyjemniejszy, ale grunt, że mam go już za sobą. Szybko minęło to francuskie studiowanie! Dopiero zaczynał się semestr, a teraz mam już w ręku wyniki i oceny. Na podsumowanie jeszcze przyjdzie czas, ale muszę przyznać, że ten semestr we Francji był bardzo miły w porównaniu do semestru zimowego w Polsce.
Po ponad miesiącu od powrotu mam już wszystkie oceny przeliczone na skalę polską. Udało mi się zaliczyć we Francji wszystkie przedmioty na co najmniej 4, ale przeważają 4+, co bardzo mnie cieszy.
Spacery po Orleanie i wycieczka rowerowa
W sobotę 11 maja musiałam pożegnać się z moim ulubionym miejscem w Orleanie, czyli z targiem nad Loarą! Bardzo polubiłam moje sobotnie poranne wycieczki na zakupy i atmosferę tego miejsca pełnego owoców, warzyw i innych przysmaków. Szkoda, że w Polsce nie mam takiej miejscówki, choć rynek jest. Wracając z targu zaszłam też do jednego z ogrodów, który znajduje się nad Loarą i od dawna widniał na mojej liście miejsc do odwiedzenia. Ogród Helène Cadou jest piętrowy i znajduje się w nim nawet mały pałacyk. Piękne miejsce, ale ja niestety trafiłam na deszcz, więc szybko je obeszłam i poszłam na tramwaj.
W niedzielę wyszło słońce, ale za to wrócił okropny wiatr – orleański standard, który chyba przywiozłam ze sobą do Polski. Tego dnia poszłam się spacer po ogrodach Saint Marceau, jednej z dzielnic Orleanu. Trasę widziałam na mapie kilka tygodni wcześniej podczas wizyty w ogrodzie botanicznym. Muszę jednak przyznać, że nazwanie tych miejsc ogrodami jest dużą nadinterpretacją, bo większość z nich jest zwykłym parkiem lub tylko skwerem.
W poniedziałek wybrałam się na spacer ścieżką na środku Loary, ale tym razem udałam się w bardziej „dzikim” kierunku, żeby pooglądać mniej turystyczny fragment panoramy miasta. Zaś ostatniego dnia przed moją lazurową wycieczką wybrałyśmy się z Lisą na wycieczkę rowerową również nad rzeką. Widoki oczywiście były przepiękne, a przy tym wreszcie jakaś forma ruchu. Bardzo żałuję, że tak późno odkryłam orleańskie rowery, bo na pewno korzystałabym z nich wielokrotnie! Mimo, że w Polsce nie uprawiam wielu sportów i na siłownię również mi nie po drodze, to siedzenie w pokoju w akademiku bardzo mi się dłużyło.
Marsylia
Pierwszym przystankiem podczas mojej lazurowej wycieczki była Marsylia. Niewiele wiedziałam o tym mieście, zanim do niego przyjechałam. Wiele osób mi je odradzało jako niebezpieczne, inni mówili, że to przesada i plotki. Ponieważ cała Francja ma opinię mało bezpiecznego kraju, a mnie w nim nic złego nie spotkało, więc postanowiłam sama się przekonać i wyrobić sobie własne zdanie o Marsylii.
Do miasta dotarłam nad ranem po całej nocy w autobusie, który był najtańszym środkiem transportu z Paryża. Po przyjeździe zostawiłam walizkę w hotelu i wyruszyłam na śniadanie – głodna Ola, to zła Ola. Kiedy jechałam autobusem do centrum miasta, od razu rzuciło mi się w oczy to, że Marsylia jest miastem pełnym kontrastów. Z jednej strony, są w niej piękne, stare, kolorowe budynki, stary port i niesamowite widoki, ale zaraz obok te zniszczone, pomazane graffiti z oknami zasłoniętymi kartonami.
W Marsylii spędziłam trzy dni. Pierwszego dnia odwiedziłam stary port, gdzie prawie każdego dnia odbywa targ rybny. Szczerze mówiąc, spodziewałam się czegoś większego niż kilku straganów ze świeżymi rybami, jednak różnorodność gatunków zdecydowanie robiła wrażenie. Po południu wybrałam się na plażę, która w Marsylii jest bardzo mała – większość wybrzeża zajmuje port lub jest zabetonowana. Na ten dzień zapowiadano najlepszą pogodę i dlatego postanowiłam wygrzewać się na słońcu przez kilka godzin – trochę wymarzłam w Orleanie 😉 Później postanowiłam poszukać miejsca na obiad, ale jak się okazało, w Marsylii w godzinach 12-18 trwa siesta i wszystkie restauracje są zamknięte. W jednym z niewielu otwartych sklepów kupiłam bagietkę i wybrałam się na wzgórze do bazyliki Notre Dame de la Garde. Dotarłam tam w ostatniej chwili – zdążyłam zrobić kilka zdjęć panoramy miasta i musiałam się zbierać, bo godziny wizyt bazyliki się kończyły. Muszę przyznać, że po pierwszym dniu byłam rozczarowana Marsylią. Spodziewałam się pięknego miasta, a zastałam chaos i zmarnowany potencjał.
Drugiego dnia wybrałam się na słynny targ w Marsylii. Tutaj również spotkało mnie rozczarowanie, ponieważ były to głównie stragany z chińską, plastikową tandetą i ubraniami-koszmarkami. W moich wyobrażeniach słynny targ powinien być pełen kolorowych straganów z owocami i warzywami, regionalnymi potrawami, wyjątkowymi przyprawami. 100% poliestru nie było tym, czego szukałam. Prosto z targu wyruszyłam poza Marsylię do parku narodowego słynącego z turkusowych zatoczek. Podobało mi się tam zdecydowanie bardziej niż w mieście – małe miasteczka na końcu świata odpowiadają mi zdecydowanie bardziej. A do tego cisza i pustka! Miła odmiana po głośnym mieście.
Ostatniego dnia mojego pobytu w Marsylii wybrałam się do najstarszej dzielnicy miasta, czyli Le Panier. Tam również spotkałam przepiękne kolorowe domy, ale niestety pomazane i zniszczone, mimo to pełne uroku. Wybrałam się też do MuCEM, czyli Musée des civialisations européennes et de la Méditerranée. Wystawy w muzeum są płatne, jednak teren i ogrody można zwiedzać za darmo. Widok na panoramę miasta i port jest niesamowity i to moje ulubione miejsce w Marsylii. Jeśli mielibyście zobaczyć w Marsylii tylko jedno miejsce, niech będzie nim MuCEM! Po południu wybrałam się po raz kolejny do parku narodowego. Tym razem chciałam zobaczyć największą z zatoczek, czyli Calanque de Sormiou. Turkusowa woda wśród białych skał wygląda przepięknie!
Nicea
Po trzech dniach spędzonych w Marsylii, wyruszyłam w kolejną podróż autobusem, tym razem do Nicei. O ile do Marsylii żywię bardzo mieszane uczucia, o tyle Nicea zachwyciła mnie od razu! Czysta, zadbana, elegancka, kolorowa. Po prostu bardzo dobrze się w niej czułam i zachwycałam się na każdym kroku. Pierwszego popołudnia spróbowałam kilka tradycyjnych potraw m.in. soccę, czyli naleśniki z mąki z ciecierzycy i bez pośpiechu spacerowałam po mieście. Nie mogłam wyjść z podziwu nad urodą stolicy Lazurowego Wybrzeża.
Następnego dnia wyruszyłam na spacer po starym mieście i na wzgórze zamkowe (Colline de Château), skąd rozciąga się widok na całe miasto, Promenadę Anglików i lazurowe morze. Kolejny dzień uśmiech nie schodził mi z twarzy, bo byłam wdzięczna, że mogę przebywać w tak pięknym mieście! Po południu wybrałam się na kamienistą plażę, żeby posłuchać szumu morza i podziwiać samoloty, które nad wybrzeżem mają swój tor do lądowania. Moje plażowanie niestety nie potrwało zbyt długo, bo się rozpadało i uciekałam do hotelu. Cóż, pogoda na Lazurowym Wybrzeżu bardziej przypominała tę nad Bałtykiem…
Drugiego dnia wcześnie rano wybrałam się na zdjęcia, żeby zrobić je z możliwie niewielką ilością osób w tle. Zdjęcia robiłam na samowyzwalaczu ze statywu i zdecydowanie nie chciałam stracić telefonu w tłumie turystów. Następnie przebrałam się i wyruszyłam na targ (Cours de Saleya), gdzie spróbowałam pan bagnat, czyli bułkę z sałatką nicejską. To chyba najsmaczniejsza rzecz, jaką jadłam w Nicei. No ex aequo z lodami 😉 Najedzona ruszyłam na autobus do pobliskiego Menton, czyli miasta cytryn. Informacje o nim znalazłam przez przypadek, ale kolorowa panorama od razu mnie zachwyciła i postanowiłam zobaczyć ją na własne oczy. Co prawda cytryn widziałam niewiele, ale wąskie uliczki pomiędzy kolorowymi kamieniczkami i widok ze starego cmentarza na wzgórzu były zdecydowanie warte wycieczki!
Ostatni dzień w Nicei spędziłam na spacerach między uliczkami, do których wcześniej nie dotarłam; lodami na Promenadzie Anglików i wycieczce do pięknej cerkwi. Przed powrotnym autobusem chciałam się, jak najbardziej cieszyć tym pięknym miastem, które wylądowało bardzo wysoko na mojej liście ulubionych miast we Francji. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś tam wrócę!
Strasbourg
Po powrocie z Lazurowego Wybrzeża, w Orleanie spędziłam niewiele ponad 24 godziny i wyruszyłam do kolejnego miasta. Strasbourg chciałam odwiedzić od niepamiętnych czasów, więc tym razem postanowiłam skorzystać z okazji. Po pierwsze, byłam już we Francji, więc miałam tam zdecydowanie bliżej niż z Polski; po drugie, moja koleżanka robiła tam staż i zaprosiła mnie do siebie w odwiedziny. Nie mogłam powiedzieć nie.
Wspólnie zwiedziłyśmy całe miasto. Spacerowałyśmy najstarszą dzielnicą miasta, czyli La Petite France, w której znajdują się charakterystyczne alzackie budynki; odwiedziłyśmy katedrę, która zdecydowanie różni się od typowych francuskich katedr. Po pierwsze, wybudowano ją z ciemnobrązowego kamienia; po drugie, posiada tylko jedną wieżę; po trzecie, znajduje się pomiędzy budynkami i ciężko jej zrobić zdjęcie w pełnej okazałości. Poszłyśmy też do nieco nowszej dzielnicy Strasbourga, czyli do dzielnicy niemieckiej, skąd udałyśmy się do Parlamentu Europejskiego. Chciałyśmy tylko obejrzeć budynek z zewnątrz, ale przez przypadek trafiłyśmy na ostatnią tego dnia wizytę z przewodnikiem, więc oczywiście z niej skorzystałyśmy. Zwiedzanie miasta zakończyłyśmy zjedzeniem pysznej tarte flambée nad brzegiem rzeki.
W niedzielę wybrałyśmy się do oddalonego o godzinę autobusem Colmar. To niewielkie miasto poprzeplatane wieloma kanałami, które słynie ze swoich kolorowych domów. Strasbourg jest w przeważającej części biało-czarny, zaś Colmar to prawdziwy festiwal kolorów i dekoracji. Miasteczko jest niewielkie i spokojnie można je obejść w ciągu 2-3 godzin, ale zdecydowanie warto je odwiedzić, kiedy jest się w okolicy. Alzacja w pełnej krasie!
Pożegnanie z Orleanem i Paryż
Po trzech dniach spędzonych w Strasbourgu wróciłam do Orleanu, żeby się pakować, sprzątać pokój i cieszyć się miastem po raz ostatni. Odwiedzałam moje ulubione miejsca, spacerowałam pięknymi uliczkami. Nie mogło też zabraknąć wizyty w katedrze, mimo że byłam w niej dziesiątki razy podczas pięciu miesięcy spędzonych w Orleanie. Świętowałam też moje 22 urodziny z tortem z makaroników. Kto to usłyszał, żeby urodziny we Francji świętować bez makaroników?!
31 maja po kontroli czystości oddałam klucze do pokoju i dociągnęłam walizkę do autobusu do Paryża. Ostatnią noc we Francji spędzałam w stolicy, gdzie nocowałam u koleżanki, która była tam na Erasmusie. Cały dzień spacerowałyśmy sobie po mieście i odwiedziłyśmy m.in. Palais Royal i jego przepiękny ogród; zjadłyśmy pyszne crêpes z lodami; przechadzałyśmy się brzegiem Sekwany, a wieczorem wybrałyśmy się, żeby obejrzeć iluminację na Wieży Eiffela. Przecież nie mogłam wyjechać z Francji bez zobaczenia najważniejszej atrakcji turystycznej tego kraju!
Uff! Udało mi się opowiedzieć Wam trzy ostatnie tygodnie mojego pobytu we Francji! Na przewodniki po miastach i podsumowanie Erasmusa też przyjdzie czas, więc jeśli macie jakieś pytania odnośnie mojego pobytu we Francji, to śmiało zadawajcie je w komentarzach!
Dodaj komentarz