Po ambitnym rozplanowaniu maja w połowie miesiąca przestałam w ogóle cokolwiek zapisywać i planować, bo wszystkie rzeczy musiały być zrobione, zanim przyszedł czas na ich zaplanowanie. Przeżyłam, a wnioski z mojego przypadkowego eksperymentu znajdziecie w tym wpisie.
Jeśli jesteście osobami, które nie mają kalendarza i nie planują na co dzień, zastanawiacie się o co mi właściwie chodzi. Przecież brak planowania to żaden wynik. Ano żaden, chyba że jest się osobą, która uwielbia robić plany i rozpisywać wszystko. A ja właśnie taką osobą jestem.
I po moim małym „eksperymencie” mam mieszane uczucia. Po pierwsze, nie przeszkodziło mi to podczas ostatnich tygodni semestru ani w trakcie sesji. Wszystko oddałam na czas, zaliczenia napisałam tak, że przedmioty skończyłam, nadal nie mam ostatniej oceny z jednego egzaminu, ale pozostałe rzeczy zdałam. Czyli nieźle, prawda?
Byłoby nieźle, gdyby nie fakt, że zaniedbałam całą resztę życia. Jeśli obserwujecie mnie na moich social mediach, to pewnie zauważyliście, że kilkukrotnie wspominałam ostatnio o „przebudzeniu” z nijakości. Przez to, jak ułożyłam sobie hierarchię wartości podczas sesji tzn. nauka stała się pierwszym i jedynym planem, reszta czasu jakoś mi przeciekała. Nie było źle, nie było dobrze. Było tak se.
Oczywiście teraz mogę już sobie tylko gdybać. Jednak wydaje mi się, że jeśli miałabym plan i konkretną listę zadań na dany dzień, to poszłoby mi sprawniej i osiągnęłabym więcej w tym samym czasie. Zamiast siedzieć cały dzień nad notatkami, uwinęłabym się z nimi sprawniej, bo czekałoby na mnie jeszcze kilka zadań do odhaczenia.
Dlatego wraz z początkiem lipca przeprosiłam się z moim bujo i grzecznie do niego wracam. Mimo to, nie żałuję tego, że sprawdziłam siebie i swoje życie bez kalendarza. Dało mi to przeświadczenie, że sam fakt planowania, nie ogranicza spontaniczności działań. Za to brak planowania rozleniwia i zamienia rzeczywistość w taką, jak na słynnym obrazie Salvadora Dalí, tym z zegarami.
Dodaj komentarz